I tak po 3,5 tygodnia podróżowania przyszedł czas na chwilę wytchnienia. Z gór przeniosłyśmy się znów nad ocean. Wyjeżdżamy w nostalgicznym nastroju, gdyż ni stąd ni zowąd Nową Zelandię nawiedziły deszcze. Nie napawało to optymizmem tym bardziej, że zmierzałyśmy w kierunku malowniczego Hawkes Bay – rejonu słynącego z winnic. Cel – miejscowość Napier, zburzona praktycznie całkowicie w latach 30 przez trzęsienie ziemi. Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Miasto zostało odbudowane w modnym wówczas stylu Art déco i do dziś słynie jako jego światowa stolica. Każdy sposób na przyciągnięcie turystów jest dobry, ale tu rzeczywiście nawet w bocznych uliczkach widać wpływy wspomnianego nurtu.
Choć aura nie sprzyjała nie przeszkadza nam to w momentalnym zauroczeniu okolicą. Tym samym zgodnie postanawiamy, że jest to miejsce na tyle wyjątkowe, a nasza dotychczasowa wędrówka na tyle długa, że czas na chwilę przystanąć. I znów parking dla backpackerów, internet przy informacji turystycznej, szlajanie po mieście bez większego celu. Na hostel nas nie stać, więc trzeba poszukać alternatywnego sposobu na zagrzanie miejsca. I tym razem fart nas nie opuścił.
Postanowiłyśmy zainwestować i zalogować się na jednej ze stron oferujących ogłoszenia wolontariatu za tzn. wikt i opierunek. Wybór padł na www.helpx.net , a decyzja właściwie od razu się opłaciła. Już przy pierwszej próbie usłyszałyśmy, że jesteśmy spełnieniem marzeń – miło prawda? 🙂 Tym sposobem trafiłyśmy do Jamiego w Bay View pod którego nieobecność miałyśmy zaopiekować się dwoma psami – Tedem vel Tadzikiem, czyli 14 letnim Irish Soft Coated Wheaten Terrier oraz Zeph – 5 miesięcznym Bokserem. Dwa kompletne przeciwieństwa! Oaza spokoju i wulkan energii. Magia tego miejsca okazała się wręcz hipnotyzująca gdyż nie dość, że stałyśmy się sąsiadkami jednej z winiarni, dostała nam się istna hacjenda. Portugalskie korzenie naszego wybawcy ogrodnika widoczne są w każdym zakątku domu, a jego pasja do muzyki objawia się na przykład w postaci osobnego pokoju przeznaczonego dla organizowanych tu koncertów. Po prostu magia! Nie mogłyśmy trafić lepiej! Pierwszy wieczór spędzamy uraczone winem (oczywiście z pobliskiej winiarni), kolacją, muzyką fado na cały regulator, historiami gospodarza oraz rozmowami o życiu. Idziemy spać każda w swoim pokoju z wielkim łożem (sic!). W głowie natomiast pozostaje jedno z pytań, które pojawia się w wieczornej dyskusji „jeśli pieniądze nie miałyby znaczenia co chciałabyś robić w życiu?”.
Kolejne dni to jeden wielki relaks, nadrabianie zaległości internetowo-społecznych i prace gospodarcze. Nagle to od czego często uciekamy staje się mega przyjemne. Gotowanie? Tak! Pranie? Super! Rutyna? Czemu nie. Delektujemy się spokojem jaki tu panuje. Na pewno sprzyja temu świadomość, że zaraz znowu ruszymy w drogę, a na tapetę wróci cygański styl życia. Ale ale na ten moment tylko krótkie wypady. Wracamy do Napier korzystając z lepszej pogody. Trafiamy na koncert uliczny w Hastings w niedzielne popołudnie. Podziwiamy widoki z Te Mata Peak. Kulminacją okazuje się wizyta w winiarni Te Mata Estate, której wyroby znamy jeszcze z pobytu w Norwegii. I znów trafiamy na niesamowitych ludzi, a wspomniana znajomość otwiera nam furtkę do zwiedzania normalnie niedostępnych zakątków winiarni. Na koniec wycieczki niesamowicie przyjemny element smakowania. Niebo w gębie i co tu ukrywać lekkie zawirowanie w głowie 😉
Na pożegnalną kolację z Jamie’im postanowiłyśmy ulepić pierogi ruskie, które okazały się wielkim sukcesem – zaskoczyłyśmy kubki smakowe nowo zelandczyka 😉 Czas znów ruszyć w drogę – z odbudowaną energią zasiadamy do naszego wehikułu. Przed nami Wellington – chyba nawet trochę stęskniłyśmy się za tętniącym życiem miastem.
Dodaj komentarz