Spędzamy w stolicy 3,5 dnia. Pierwszą noc u siostry Jamiego, u którego zatrzymałyśmy się w Napier. Znów komfort dwóch sypialni, każda ma swoją własną strefę przez chwilę 😉 Na wejściu do domu uderza nas malownicza kuchnia pełna kolorów i aromatów, a do tego ogromna kolekcja imbryczków o przeróżnych kształtach – każdy ma swojego bzika 😉
Pomimo, że nasza gospodyni okazuje się przeuroczą osobą, kieruje nami zasada: chłonąć miasto poprzez poznawanie jak największej grupy „lokalsów” no i może tym razem w trochę bardziej zbliżonym do naszego wieku. Dwie kolejne noce postanawiamy spędzić u chillijczyka poznanego przez Couchsurfing. Mauricio mieszka w NZ już 7 lat więc jak najbardziej zalicza się do lokalsów. Sam zresztą okeśla się jako chiwi. Funduje nam nie lada atrakcję, istnie miejską – kibicujemy jemu oraz jego koledze w konkursie jedzenia pizzy na czas, który nota bene wygrywają! Szkoda tylko, że nie zdążyłyśmy udziergać cheelriderskich pomponów 😉
Zanim jednak to, w pierwszej kolejności postanawiamy zaznajomić się z tutejszym muzeum. Nie jesteśmy typami wędrującymi od zabytku do zabytku oraz odwiedzającymi każde muzeum, ale ze względu na wcześniejsze rekomendacje naszych znajomych, postanawiamy zaryzykować. Wniosek ogólny: jedno z lepszych muzeów, jakie widziałyśmy! Te Papa Tongarewa Museum nie dosyć, że jest za darmo (!) to do tego ma 6 pięter z nad wyraz różnorodną ekspozycją. Od wystawy poświęconej maoryskiej kulturze, przez ekspozycję dotyczącą trzęsień ziemi i wybuchów wulkanów po wystawę o historii antykoncepcji. Nas jednak najbardziej urzeka „Gallipoli: the scale of our war” poświęcona bitwie jaką stoczyła NZ podczas I Wojny Światowej. Wstyd się przyznać, aczkolwiek nie urzekła nas ona ze względu na historię, jaką opowiada, a raczej ze względu na formę, jaką przyjęła. W dużej mierze była ona skonstruowana z ogromnych (w skali 1:2,4 względem człowieka) postaci przedstawiających sceny rodzajowe. Realizm wykonania owych postaci oraz kunszt i dbałość o najdrobniejsze szczegóły zapierały dech w piersi… (tu możecie zobaczyć relację z tego, jak powstawały postacie https://www.facebook.
Innym punktem naszej wycieczki po Wellington było Weta Workshop. Po drodze podejmujemy bardzo spontaniczną decyzję, aby podjechać na tutejsze lotnisko. Nie żeby było nam tęskno za lotami – na ten moment Nowa Zelandia za bardzo nam się podoba. Wszystkim pewnie jednak wiadomo, że kraj ten Władcą Pierścieni stoi. Na każdym kroku znajdziesz coś co jest związane z ekranizacją słynnej trylogii. Tak też jest na wspomnianym lotnisku, gdzie znajdują się ogromne figury postaci z filmu. „Wycieczka” była błyskawiczna…parking nie jest za darmo, a zegar tyka ;)…
Ostatniego dnia naszego pobytu w stolicy Nowej Zelandii, wczesnym popołudniem zbieramy się na prom do Picton. Tym samym nasza przygoda z północną wyspą dobiega końca. Mały smuteczek, że coś się kończy – przecież nasza podróż dopiero co się zaczęła! No dobra może i minął miesiąc z górką ale wrażenie jest jakby dopiero wczoraj się to wszystko zaczęło. Jest jednak też ogromne podekscytowanie odnośnie tego co czeka nas dalej 🙂 Przygoda! przygoda! każdej chwili szkoda! 🙂
Dodaj komentarz