Tajlandia – jeden z pierwszych krajów azjatyckich, który otworzył się przed zachodnim turystą. Dzięki temu w chwili obecnej nie da się w niej zagubić. Wymieniana jako najlepsza destynacja dla początkującego turysty w Azji. Powód? Jeśli tylko masz gruby portfel Tajowie zaopiekują się tobą tak dobrze jak tylko potrafią i poprowadzą za rączkę przez każdy kolejny etap podróży. Czy znaczy to, że jest przereklamowana i bardziej wymagający podróżnik nie ma czego tu szukać? Zdecydowanie nie!
Nasza przygoda z Tajlandią zaczęła się od przeprawy z Satun leżącego na granicy z Malezją wprost do tętniącego życiem Bangkoku. Nocny bus 2w1 (nocleg i transport w jednej cenie) i zero problemu. 12h mija szybciej jeśli uda ci się zasnąć, ale tak czy tak rano spoglądając w lustro zobaczysz zamiast swojego odbicia zombie. Stacje autobusowe zazwyczaj są dość konkretnie oddalone od centrum miasta – w końcu naganiacze-taksówkarze też muszą jakoś zarobić. W związku z tym gdy tylko autobus pojawi się na zakręcie już za nim gonią przekrzykując się wyuczonymi regułkami „where are you going?” czy „taxi my friend?”. O 5 rano po kiepsko przespanej nocy na ten widok masz ochotę wyciągnąć pejcz z plecaka. I choć nie chcesz być burkiem nie da się inaczej i trzeba twardo postawić na swoim.
Ale wracając… Bangkok! Moloch, ale jest w nim niepowtarzalna magia! Lądujemy w guest housie niedaleko popularnych dzielnic backpackerskich, ale jednak na uboczu (okolice Samsen Road). Hostel tuż obok rzeki… to nie najlepszy pomysł biorąc pod uwagę ilości komarów. Żadna moskitiera nie uratuje. Po jednej nocy przeprowadzamy się na drugą stronę ulicy do niesamowicie gościnnej Tajki, która nota bene była m.in. na Ostrava Festiwal w Czechach, gdzie prowadziła kursy gotowania po tajsku. Faktycznie ma fach w rękach, bo potrawy z jej kuchni w końcu rozpieszczają nasze podniebienia szczególnie ze względu na bogatą kolekcję warzyw, które do tej pory występowały w naszej diecie w dość ograniczonym zestawieniu.
Do Bangkoku przyjeżdżamy w konkretnym celu i tylko na kilka dni. Naszym głównym punktem programu jest wizyta w ambasadzie Mjanma (dawniej Birma), gdzie choć niewyspane udajemy się jeszcze tego samego dnia. Na szczęście już w hostelu spotykamy francuskich podróżników, którzy też się tam wybierają, więc mamy z głowy logistykę komunikacyjną w nowym miejscu. Nie może obyć się jednak bez przygód – całujemy klamkę w ambasadzie, która jeszcze jeden dzień pozostaje zamknięta ze względu na przerwę świąteczną z okazji obchodzonego w Birmie Nowego Roku. Cały proces załatwienia wizy zajmuje nam w trybie przyśpieszonym dwa dni (dokładniejszy opis co i jak znajdziecie we wpisie relacjonującym wizytę w Mjanma).
Zwiedzanie miasta i jego licznych atrakcji miałyśmy zostawić na kolejną wizytę, ale jakoś trzeba wypełnić czas oczekiwania. Udajemy się zatem do świątyni leżącego Buddy (Wat Pho), która jest nam po drodze z ambasady do hostelu. Upał niesamowity, bo to środek dnia i kwiecień więc chyba najgorętszy tutaj miesiąc. Ryzykując udar słoneczny przemierzamy zakamarki świątyni, która poza gigantycznym buddą ma jeszcze wiele do zaoferowania.
Milion zdjęć i wracamy na przystań – transport miejski w Bangkoku jest godny podziwu. Jest metro, sky train, busy, tuk tuki, kolorowe prywatne taksówki czy sawngthaew, czyli taksówki w wersji low budget dzielone na nieznajomych sobie pasażerów. Naszym ulubionym środkiem transportu był tramwaj wodny. Czy możemy o taki poprosić w naszym ukochanym Wrocławiu? Szybko i bez korków, a do tego z naturalną bryzą, mkniemy z punktu A do B.
Przychodzi wieczór i to właśnie wtedy Bangkok zaczyna tętnić życiem. Z zacienionych zakamarków mieszkań wylewają się na ulicę tłumy. Na każdym kroku rozstawią się stragany z ulicznym jedzeniem, a życie towarzyskie nabiera rumieńców. Rumor i chaos na ulicach, ale wszystko razem tworzy pewną całość.
Choć słyszałyśmy różne opinie, udajemy się sprawdzić na własnej skórze jak to właściwie jest na najpopularniejszej backpackerskiej ulicy Khao San Road. Naganiacze? Są! Milion straganów z ciuchami, bransoletkami, zegarkami i okularami znanych marek choć z wątpliwą oryginalnością? Są! Rozbawieni turyści korzystający z uroków taniej Tajlandii? Są! I choć wszechobecna komercja w niektórych wzbudza wstręt naszym zdaniem warto udać się i poczuć też ten klimat. Jest popyt jest podaż, a to właśnie turyści stworzyli zapotrzebowanie na tego typu usługi. Tajlandia tylko na nie odpowiada a przy okazji na tym zarabia. Czy to bardzo źle?
Poszukiwaczom autentyczności i piękna polecamy natomiast nocny targ z kwiatami. Dominują na nim rośliny przygotowane pod ofiarę dla buddy, ale wrażenia zmysłowe gwarantowane.
Aby zwiedzić Bangkok, a tym bardziej go poczuć i poznać, na wizytę powinno poświęcić się minimum tydzień a najlepiej i więcej. Nas jednak pcha dalej, więc odwiedziny w Grand Palace, świątyni Wat Arun (Temple of Dawn) czy pływający market Taling Chan, zostawiamy na kolejną wizytę. Z wizą w paszporcie do Mjanma, mkniemy na północ Tajlandii. Do gór, słoni, cudownych nocnych marketów i kolejnych świątyń 🙂
Dodaj komentarz