Droga na północ to kolejna nocka spędzona w autobusie i powitanie wschodu słońca wraz z nachalnymi taksówkarzami, którzy nie dają zaczerpnąć tchu po przebytej drodze. Nauczone doświadczeniem opędzamy się jak przed muchami i postanawiamy przeczekać pierwszy boom. Nie przypadkowo pierwsza przystań na północy to Chiang Mai – drugie co do wielkości miasto Tajlandii. Choć przed miastami uciekamy tutaj w granicach murów starego miasta zupełnie nie czuć wielkomiejskiego zgiełku.
Główny punkt programu w Chiang Mai to targ nocny i targ niedzielny. Trzeba przyznać oba cieszą się wielką popularnością i rzeczywiście są niesamowite! Znalazłyśmy się w raju ulicznego jedzenia! Od wyboru do koloru stoisk z shake’ami ze świeżych owoców w cenie 3zł, grillowanych szaszłyków z czym tylko dusza zapragnie, są słodkości i popularne crepsy (naleśniki) a po drugiej stronie ulicy na ‚pasie zieleni’ dominują plastikowe stoliki gdzie serwują nasze ulubione potrawy, czyli Pad Thai (smażony makaron ryżowy z orzeszkami ziemnymi, kiełkami i tofu/kurczakiem/owocami morza) lub Tom Yum (słodko-ostra zupa z mlekiem kokosowym, mieszanką azjatyckich przypraw i do wyboru krewetkami, wołowiną czy kurczakiem). Pycha porcja w cenie ok. 5 zł!
Ale jedzenie to nie wszystko! W związku z wrodzonym sroczym genem jesteśmy w wykopalisku wszelkiego rodzaju świecidełek, bransoletek, a na dopełnienie torebki, szarawary i sukienki wszelkiej maści oraz tradycyjne ręcznie wyrabiane wyroby lokalne. Ulice pełne straganów końca nie mają!
Obejście wszystkiego zajmuje nam co najmniej 3 godziny! Prawdopodobnie w wyniku otumanienia i oczopląsu wracamy z pustymi rękoma by nadrobić dnia kolejnego na niedzielnym targu nocnym, który choć odrobinę mniejszy daje nam znów w kość. W związku z wychodzonymi kilometrami postanawiamy oddać się przyjemności masażu stóp w cenie 9zł za pół godziny. Żyć nie umierać!
Jak Tajlandia to musi być też tajski masaż! I znów północ zachwyca nas swoją gościnnością w sam raz na naszą kieszeń. W cenie ok. 20zł kosztujemy godzinnego rytuału, który ku naszemu zdziwieniu zaczyna się od przebrania w tradycyjny tajski strój i herbatki. Na liście „must do” jest jeszcze jeden ważny punkt – spotkanie ze słoniami! Ale o nim w specjalnym wpisie.
Z Chiang Mai udajemy się do pobliskiego Chiang Rai, by odwiedzić jedno z bardziej wyjątkowych miejsc w regionie jakim jest Wat Rong Khun, lepiej znane jako biała świątynia. Omijając agentów biur podróży do podmiejskiej świątyni dostajemy się na własną rękę lokalnym niebieskim autobusem, który sam w sobie jest już nie lada atrakcją. Godzina odjazdu autobusu? nikomu nie znana…aż cały się zapełni.
Po dotarciu na miejsce zaskoczenie! świątynia jest cała biała! 😉 Ale to co w niej wyjątkowe to fakt, że jest jedną z młodszych obiektów tego typu. Wybudowana niespełna 10 lat temu konstrukcja artystyczna została zaprojektowana i w pełni ufundowana przez lokalnego artystę. Celem projektu jest przyciągnięcie młodych wyznawców buddyzmu w związku z czym w świątyni czuć ducha współczesności. Jest to wyjątkowe dzieło sztuki ze względu na miliony rzeźb, które stanowią główną podwalinę uroku świątyni. Pełno w niej też dziwactw jak na przykład powykrzywiane maski zwisające z gałęzi drzew przedstawiające znane postacie ze współczesnej popkultury, znaki ostrzegawcze w artystycznym ujęciu czy odpoczywający na ławce kolorowy mutant rodem z Transformersów. Czy aby na pewno chodziło tu o stworzenie miejsca nauki i kultu dla młodych buddystów czy może jednak bardziej chodziło o mekkę turystów? Pewnie wszystkiego po trochu.
Jak to w podróży czasem nawet nie wiesz kiedy na Twojej drodze pojawi się przyjazna dusza. W trakcie obiadu w lokalnej jadłodajni spotykamy innych polskich blogerów uzależnionych od podróży – Patrycję i Dawida z addictedtotravel.pl. Wymiana doświadczeń i historii, a na koniec wspólny spacer w odwiedziny do szmaragdowego buddy. Pogaduchy przy Pad Thai tak nas pochłonęły, że budda zamknął się w sobie i oglądamy go tylko przez szparę w drzwiach.
Panujący na północy upał zaprowadził nasze kroki jeszcze bardziej na północ – do położonej w górach wioski Pai. I choć gorąco polecana przez napotkanych podróżników może przyprawić o lekką niestrawność. Po pierwsze ze względu na dojazd krętymi serpentynami. Dojazd na dwie opcje: podróż minibusem (kursują praktycznie co godzinę) lub lokalnym autobusem (kurs raz dziennie w godzinach wczesno porannych). Choć zwykle wybieramy tańszą opcję tym razem pada na 10 osobowy transport – podobno szybszy i rzeczywiście trudno powiedzieć, ile droga pod górę zajęła by wersji autobusowej skoro nawet nasz busik sapał z wyczerpania. A na miejscu drugi powód – wioska całkowicie została opanowana przez białego turystę. Właściwie cała infrastruktura jest przygotowana tylko na tę okazję i trudno tu o lokalną autentyczność. Jest jednak coś wyjątkowego w Pai! Chill out i relaks zakorzenił się tu na dobre, a w powietrzu czuć unoszący się brak spiny i luz, któremu nie można się długo opierać. A jeśli przeszkadza Ci turystyczna aura proponujemy dzień na skuterze i objazd okolicznych wiosek, wodospadów (niestety nie w porze suchej) i wzniesień.
Podsumowując północ Tajlandii ma w sobie pozytywną moc zabarwioną przepysznym jedzeniem i zachęcającymi cenami. Niesamowici są tu też sami Tajowie – jeszcze nie aż tak bardzo zepsuci myślą o wyciskaniu z turysty każdego grosza, jak ma to miejsce w bardziej popularnej części południowej. Czy zatem warto eksplorować ten obszar? Naszym zdaniem zdecydowanie TAK! TAK! TAK!
Dodaj komentarz